W żółtych płomieniach liści

W żółtych płomieniach liści
(sł. A. Osiecka, muz. A. Zieliński)


W żółtych płomieniach liści brzoza dopala się ślicznie,
Grudzień ucieka za grudniem, styczeń mi stuka za styczniem.
Wśród ptaków wielkie poruszenie – ci odlatują, ci zostają…
Na łące stoją, jak na scenie… Czy też przeżyją? Czy dotrwają…?

I ja żegnałam nieraz kogoś i powracałam już nie taka,
Choć na męj ręce lśniła srogo obrączka srebrna, jak u ptaka.
I ja żegnałam nieraz kogoś, za chmurą, za górą, za drogą
I ja żegnałam nieraz kogoś… I ja żegnałam nieraz…
Gęsi już wszystkie po wyroku, nie doczekają się kolędy.
Ucięte głowy, ze łzą w oku, zwiędną jak kwiaty, które zwiędły.
Dziś jeszcze gęsi kroczą ku mnie, w ostatnim, sennym kontredansie,
Jak tłuste księżne, które dumnie witały przewrót, kiedy stał się.

I ja witałam nieraz kogoś, chociaż paliły wstydem skronie,
I powtarzałam panu Bogu to, co w pamięci jeszcze płonie.

I ja witałem nieraz kogoś, za chmurą, za górą za drogą.
I ja witałem nieraz kogoś i ja witałem nieraz.

Ognisko palą na polanie,
W nim liszka przez pomyłkę gore.
A razem z liszką, drogi panie, me serce biedne, ciężko chore.
Lecz nie rozczulaj się nad sercem, na cóż mi kwiaty, pomarańcze?
Ja jeszcze z wiosną się rozkręcę, ja jeszcze z wiosną się roztańczę.

I ja żegnałem nieraz kogoś i powracałem już nie taki
Choć na mej ręce lśniła srogo obrączka jaką noszą ptaki.
I ty żegnałeś nieraz kogoś, za chmurą, za górą za drogą…
I ty żegnałeś nieraz kogoś, i ty żegnałeś nieraz…