SŁOŃCE DO CHLEBA CZYLI WSPOMNIENIE O AGNIESZCE OSIECKIEJ

SŁOŃCE DO CHLEBA
CZYLI WSPOMNIENIE O AGNIESZCE OSIECKIEJ

Mija właśnie piąta rocznica Jej śmierci, a mnie się wydaje, że rok, najwyżej dwa… Bardzo trudno jest wyobrazić sobie Agnieszkę, po której nie ma już śladu. Bo przecież jest.

Odczuwam także pewną bezradność i lęk przed pisaniem. Niczego nie jestem tak do końca pewna, więc, po co? Z drugiej strony wiem, jak bardzo jest osobą kochaną, jak ciekawi i fascynuje – bardziej jeszcze niż wtedy, kiedy żyła… Z trzeciej strony – to Ona właśnie bez przerwy namawiała do pisania wspomnień, do zapisywania wszystkiego, zanim „czas, jak złośliwy kornik, wywierci dziurkę w pamięci”. Z czwartej (już ostatniej) strony – postanowiłam przestać się bać. Przecież napisać o Agnieszce, to znowu trochę z Nią pobyć… Wybieram wspominanie alfabetyczne:

A – alkohol. Najpierw daleki znajomy, potem miły, kolorowy przyjaciel, lekarz, kokon, ostatnia deska ratunku i w końcu wróg. Śmiertelny. Napisała o sobie (w książce pod tytułem Rozmowy w tańcu), że jest alkoholiczką. To ciągle szokujące i niebywałe wyznanie w naszym pijanym kraju.
Miała zanikającą zdolność skupiania uwagi na drugim człowieku, uważnego słuchania. Była dobrym człowiekiem.

B – Bóg. Wierzyła gorąco, że Bóg – także Poeta – opiekuje się Nią bezpośrednio. I że poeci mają u Niego specjalne prawa. Myślę, że tylko z Nim rozmawiała do końca szczerze. I myślę, że rozmawiała z Nim codziennie. Kiedy umierała, chodziła do kościołów różnych wyznań, zapalała świeczki, o coś prosiła, za coś przepraszała. Kiedyś poprosiła mnie, abym zrobiła Jej zdjęcie na schodkach przed ołtarzem. Mówi więcej niż jakiekolwiek słowa.

C – ciocia Basia. Barbara Sikorska. Siostra jej mamy, pani Marii. Ukochana i często wspominana. To ona namówiła 10-letnią Agnieszkę, aby zaczęła pisać pamiętnik. Była surowym, złośliwym, ale czułym i kochającym krytykiem wszystkiego, co Agnieszka pisała. „Należała do tego typu ludzi, którzy czytują Pascala w oryginale, a mimo to nie cytują go przy byle okazji”.

D – dyplomacja. Z tym miała poważne problemy. Jej mistrzem w dziedzinie dyplomacji był Andrzej Jarecki – przyjaciel i autorytet moralny: „On umiał w taktowny sposób powiedzieć, co myśli – coś, czego ja nie potrafiłam. Zawsze rezygnowałam z jednego albo z drugiego”. Pamiętam, jak kiedyś wróciła z Ameryki: „Od dzisiaj będę mówić, co myślę, tam wszyscy tak robią. Trzeba walić prawdę między oczy! Dosyć tej obłudy”… Ale po kilku reakcjach znajomych, którym powiedziała, co naprawdę myśli – zrezygnowała. Prawdziwą prawdę przenosiła do literatury. Najszczersza była na papierze, ukryta za różnymi osobami. „Nawet, kiedy piszę o 10-let-nim chłopcu, to to także jestem ja. Banał, ale tak jest”.

E – elegancja. O elegancji nie miała i – co może ważniejsze – nie chciała mieć zielonego pojęcia. Nudziły ją żurnale, kosmetyki, moda. Pisała: „Wiem, że mankiety są raz szersze, raz węższe (przecież widzę), spodnie na zmianę to chudną do rozmiarów makaronu, to wypuszczają się do szerokości szarawarów, twarze na zmianę to sinieją, to świecą się jak latarnie, piersi rosną i znikają, ale pojęcia nie mam, dlaczego. Niestety, dla młodych te rzeczy są strasznie ważne”. Myślę, że Agnieszka nie miała nic wspólnego z elegancją w sensie sposobu ubierania się, ale miała coś dużo ważniejszego – ona miała elegancką duszę.

F – fotografowanie. Pasja, prawie tak samo ważna jak pisanie. Fotografowaniu poświęciła ostatnią swoją książkę, bardzo prywatną, pt. NA POCZĄTKU BYŁ NEGATYW.

G – Giedroyc Jerzy. Może największy autorytet moralny. Po raz pierwszy pojechała do Paryża w 1957 roku. Miała wtedy 21 lat. Mówiła mi, że pan Jerzy był pierwszym, prawdziwym nauczycielem historii. Bardzo go kochała, mimo że historii nie znosiła.

H – Helena. A właściwie pani Helenka Gosposia i Opoka. Znała Agnieszkę jako małą dziewczynkę i do końca traktowała jak małą dziewczynkę. To pani Helena jest autorką słynnego zdania: „Biedna ta moja pani – ona nic nie umie, tylko pisać”

I – inna. „Ojcu udało się wyhodować ze mnie niezłe dziwadło” – pisała. Jej najukochańszy mężczyzna, Wiktor Osiecki, walczył z trzema potęgami tego kraju: komunizmem, głupimi księżmi i nacjonalizmem. Słynny pianista i kompozytor postanowił nauczyć ją pięciu języków, zabraniał czytania gazet i Sienkiewicza. Kiedy mama stanęła w obronie autora Trylogii, mówiąc: „Ależ Wiktor, w końcu on dostał Nagrodę Nobla, ona powinna to przeczytać” – odpowiadał spokojnie: „Ja niczego nie powinienem i ona niczego nie powinna”. A ponieważ uważał, że powinna pływać i latać na szybowcach – z miłości do niego o mały włos nie została zawodową pływaczką. Do szybowca na szczęście nie pozwolili jej wsiąść…

J – język polski. Mówiła, że język polski jest jej prawdziwą ojczyzną. Czasami żartowała, że to jedyna odwzajemniona miłość w jej życiu. Pięknie o nim pisała: „Na przykład taki wołacz. Jest śmieszny. Robi, co może, żeby zwrócić na siebie uwagę. Figluje, roi się i troi, a możliwości doprawdy ma małe. Przecież to tylko wołacz”.

K – kardiogram. Kiedy lekarze kazali jej robić różne badania, brać pigułki i w ogóle dbać o siebie – kiwała głową, ale tak naprawdę nie przyjmowała tego do wiadomości. Mówiła, że ma zapalenie duszy i wadę serca, a na to nie ma lekarstwa. Ale lubiła słowo kardiogram – „bo to jest rym do sto gram”…

L – lamenty. Były to prawie regularne spotkania towarzyskie (raz na dwa, trzy miesiące) w następującym składzie: Magda Czapińska, Krystyna Janda, Zuzanna Łapicka–Olbrychska, Agnieszka Osiecka i Magda Umer. Ten skład sam siebie nazwał „ścisłą egzekutywą”. Opowiadałyśmy sobie o życiu i pracy i może nigdy już później nie śmiałam się tak serdecznie i co chwilę. Błaznowanie starych panien czy (jak mówiła Agnieszka) „wiecznych dziewczyn”. Po Jej śmierci próbujemy się jeszcze czasem spotkać, ale to już jest tylko lament po „lamentach”. Bez Niej nie ma sensu…

Ł – łażenie. Lubiła chodzić na bardzo długie spacery, a właściwie łazić, włóczyć się, do niczego i nikogo nie spieszyć. Długo milczeć, krótko gadać, być z zielenią. Przeszłyśmy razem tysiące kilometrów, może nawet kulę ziemską…

M – małżeństwo. Próbowała kilka razy, ale bez powodzenia. Zawsze winiła za to siebie. Za duży był rozdźwięk między wyobrażeniem a rzeczywistością.

N – nastrój. Coś, co się zmieniało częściej niż cokolwiek innego. Nie mogła nad tym zapanować: „Mam dwie dusze, jedną, która płacze, i drugą, która się śmieje. Ta szamotanina nastrojów to jestem ja”.

O – osobowość wieloraka. Ponieważ wielu Jej zachowań nie rozumiałam lub rozumiałam opacznie i ponieważ przeczytałam wiele wspomnień o Niej, jako osobie, której nie znałam – postanowiłam przeczytać różne mądre książki z dziedziny psychologii, żeby zrozumieć to, co niepojęte. I prawie zrozumiałam, dzięki mądremu pismu pt. „Charaktery” a szczególnie dzięki pani Katarzynie Hamer i jej artykułowi o osobowości wielorakiej… Agnieszka zresztą często podkreślała, że miała w życiu właściwie tylko jednego wroga – Agnieszkę Osiecką.

P – Passent Agata. Ukochana córka. Skomplikowane dziecko bardzo skomplikowanej matki. Piękna, utalentowana i opancerzona. Pancerz wykuła mama. Przez ostatnie pięć lat kustosz metaforycznego muzeum im. Agnieszki Osieckiej. Założyła fundację Okularnicy, która ma opiekować się młodymi, zdolnymi i skomplikowanymi artystami.

R – ryzyko. Miała dziwny stosunek do tzw. ryzykownego życia. Z jednej strony mówiła o sobie, że jest strasznym tchórzem, działaczy opozycji nazywała bohaterami, a z drugiej żyła jak cyrkówka na trapezie bez tzw. siatki ochronnej i co chwilę wpadała z deszczu pod rynnę… Kiedy wyciągało się ją z kolejnych opałów, mówiła rozbrajająco, zamykając usta ratownikowi: „Człowiek człowiekowi zgotował ten los”… mając oczywiście siebie na myśli.

S – sumienie społeczne. Lubiła podkreślać, że w młodości była „socjalistką utopijną”. Bolało ją to, co obserwowała: „Jest kilka takich spraw, od których ściska się gardło. Na przykład nierówność startu. Ta idiotyczna loteria, w której uczestniczy każdy człowiek od momentu, kiedy się urodzi. Weź te wszystkie rumuńskie dzieci poniewierające się po chodnikach na Nowym Świecie. Jaką one mają możliwość rozwoju? A jednocześnie jakiś bęcwał pchany w górę przez rodziców i korepetycje, zajeżdża Bóg wie gdzie na wodnym skuterze…”

Ś – śmierć. Imponował jej stosunek do śmierci słynnej pani Ireny Szymańskiej z warszawskiego Czytelnika. Pani Irena po obejrzeniu sztuki Samuela Becketta pt. ”Czekając na Godota” powiedziała w kuluarach teatru: „Beckett boi się śmierci i ja się boję śmierci. Ale nie można do tego stopnia nie trzymać fasonu!”… Agnieszka „trzymała fason” jak nikt.

T – tolerancja. Była mistrzynią tolerancji. Najbardziej lubiłam Jej dystans i poczucie humoru na temat własnej twórczości. Poprawiała teksty, nie obrażając się na artystę, nie robiła awantur, kiedy ktoś pomylił zwrotki, chociaż mogło to już, co innego znaczyć. Poważnie zdenerwowała się właściwie tylko raz, kiedy Iga Cembrzyńska zamiast zaśpiewać: „Malwy po chatach kwitną i bledną, po sześciu latach nic już nie jest tragedią” – zaśpiewała: „Małpy po chatach kwitną i bledną”… Kiedyś jednemu panu, który zarabiał na życie, śpiewając znane przeboje w restauracji Kongresowa, napisała polski tekst do słynnej włoskiej pieśni Mezanotte:

„Minęła północ, godzina czarna
Trzasnęły drzwi, zawyły psy,
Noc taka parna”
tak brzmiała wersja poetki…

I otóż któregoś wieczoru, gdy autorka wpadła niespodzianie do restauracji Kongresowa, artyście z przejęcia i zdenerwowania pomieszało się wszystko. Zdumiona publiczność usłyszała:

„Minęła północ, godzina szósta…
Gdzie twoja sień, gdzie twoje drzwi,
Gdzie twoje usta?!”

Całe lata w hotelu Wrocław śpiewałyśmy (budząc niemieckich turystów) wersję artysty z Kongresowej…

U – uwaga. Miała zanikającą zdolność skupiania uwagi na drugim człowieku, uważnego słuchania, obserwowania, darowania mu natychmiastowego słońca do chleba, jeśli czuła, że tego potrzebuje. Nie rozmawiała z ludźmi „przez łańcuch”, jeśli już rozmawiała. Chyba, że była bardzo chora, a starała się to ukryć. Była dobrym człowiekiem

W – wrażliwość. Fundament jej poetyckiego talentu. Napisała kiedyś do drugiego człowieka: „Ty widzisz krzesło, ławkę stół, a ja – rozdarte drzewo”.

Z – zdrada. Miała do niej wielką skłonność, bo często nudziła ją rzeczywistość, w której już trochę pobyła. Nie była w stanie wytrzymać nudy albo po prostu zwyczajności. Rozkochiwała w sobie ludzi, zwierzęta, rośliny i porzucała w pół kroku, w pół zdania, nagle, może nawet nieoczekiwanie dla niej samej. Pisała: „Nie umiem inaczej. Ja się rozwijam przez zdradę. No i odchodziła rozwijać się, ale tylko na nasze szczęście. My mieliśmy coraz piękniejsze piosenki, a Ona była coraz bardzie samotna. I nikt nie umiał Jej pomóc, chociaż parę osób próbowało.

Niewesoło skończył się mój alfabet wspomnień o Agnieszce. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że w Jej wymarzonym zielonym niebie” pan Bóg cały czas opiekuje się Nią „bezpośrednio”, wybacza „czyny sercowe” i zamawia następne piosenki. Może je kiedyś usłyszymy…

Magda Umer

Do spisu artykułów