WŁOSY MOKRE OD POCAŁUNKÓW
Z CYKLU „ICH PIERWSZE MIŁOŚCI”
Rozmawiał ANdrzej Babaryko
Źródło: Imperium – magazyn bestsellerów wydawany pod patronatem
PWSTiTV i teatru im. Leona Schillera w Łodzi (red. naczelny Marek Miller)
nr 1 styczeń 1993
AB: Zanim porozmawiamy o pani pierwszych, młodzieńczych miłościach, chciałbym się dowiedzieć, na jakie lata przypadała pani młodość, w jakim domu się pani wychowywała ,do jakich chodziła szkół?
-Urodziłam się w Warszawie, 9 października 1949 roku. Moją mamą była młodziutka 19-letnia dziewczyna, już po ślubie, ale jeszcze przed maturą ,a tatą 21-letni chłopak, który szykował się na studia prawnicze. Pochodzili z bardzo biednych rodzin. Ich ojcowie byli komunistami, przed wojną siedzieli w więzieniach. Nie znałam swoich dziadków. A babcie, biedne , schorowane kobiety, nic nie rozumiały z nowego porządku świata i, na wszelki wypadek, nie rozstawały się z różańcami. Moi rodzice wybrali drogę swoich ojców. Biednym ludziom łatwo było uwierzyć w wyższość ustroju komunistycznego nad jakimkolwiek innym. Tym bardziej, że od świtu do zmierzchu trąbiły o tym środki masowego przekazu : gazety, Radio, moja ukochana Kronika Filmowa (telewizji jeszcze wtedy nie było). Inżynierowie dusz pisali dla nich wiersze, piosenki, książki, realizowali filmy. Przedstawiali prosty, czarno-biały świat.
Moi rodzice nie mieli pojęcia o prawdziwej historii i prawdziwej polityce- ja przynajmniej bardzo chciałabym w to wierzyć. Katyń, łagry na Wschodzie i zbrodnie Stalina – to były sprawy, o których dowiedzieli się po latach. Poza tym w innym ustroju nigdy nie byłoby ich stać na naukę. Uczono ich więc, a ja przebywałam kolejno :w komunistycznym żłobku, komunistycznym przedszkolu, komunistycznej szkole i komunistycznej świetlicy. Pamiętam, że w przedszkolu wisiały portrety Bieruta i Rokossowskiego… O Bierucie mówiono nam, że to najważniejszy człowiek w Polsce, taki jakby król, i że bardzo kochał dzieci. Któregoś dnia starszaki z naszego przedszkola (między innymi ja) pojechały do Domu Partii oglądać naszego KRÓLA w otwartej trumnie. Najlepszy człowiek na świecie i największy przyjaciel dzieci nie żył. Płakałam trzy dni i dobrze tę rozpacz pamiętam… Wycięłam sobie zdjęcie Bieruta ze „Świerszczyka” -byłam w żałobie. Potem poszłam do szkoły, w której uczyłam się 11 lat, czyli do matury. Kochałam tę szkołę. Do głowy mi nie przyszło, że mogą mnie w niej uczyć jakiejś nieprawdy. Szok przeżyłam w marcu 1968 roku. Byłam już wtedy studentką polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim Pierwsze zetknięcie z polityką i historią. I z przyjaciółmi, którzy opowiedzieli mi zupełnie inną historię Polski. Przestałam wierzyć rodzicom i to było dla mnie najstraszniejsze. Na jakiś czas nawet uciekłam z domu i mieszkałam w studenckiej „Dziekance”… Podczas wydarzeń marcowych wygłaszałam płomienne przemówienia w Audytorium Maximum… Ale… mieliśmy mówić o miłości.
AB: Właśnie. Czy pamięta pani swoją pierwszą miłość?
MU: Mam poważne problemy z ustaleniem, kto to był… No bo czy można uznać za miłość egzaltowane uczucie 13-letniej uczennicy szkoły podstawowej do 16-letniego Jarka, ucznia liceum, skoro nawet nie pocałowaliśmy się ani razu?
AB: Może można…
MU: Dla mnie był nieskończenie piękny, bo podobny do Mastroiannego… Był pierwszym chłopakiem, który zadzwonił do moich rodziców i zapytał, czy może mnie zabrać do kina. Rodzice osłupieli, bo spodziewali się telefonu w tej sprawie za jakieś dwa, trzy lata . Ale pozwolili. Film nazywał się ”Biały Kanion” .Musiałam potem pójść na to drugi raz, bo niewiele zapamiętałam .Cały czas drżałam z przejęcia. Mój Mastroianni obejrzał film w skupieniu. Był niezwykle dorosły i elegancki. Wracaliśmy na piechotę, padał śnieg, było bardzo romantycznie. Doszliśmy do bramy mojego domu i wtedy on spróbował pocałować mnie na pożegnanie .Zupełnie do tego nie dorosłam .Cofnęłam jakoś tak w ostatniej chwili buzię i on, pewnie niechcący, pocałował mnie we włosy. Chyba uciekłam. Wbiegłam do mieszkania, gdzie cała rodzina z przejęciem oczekiwała na mój powrót . Już od progu krzyknęłam: ”popatrzcie na moje włosy- całe mokre od pocałunków”. Strasznie tym zaimponowałam moim młodszym braciom, ale sam pan widzi, że byłam wyjątkowo egzaltowaną kretynką.
AB: Czy zawsze zwierzała się pani rodzicom?
MU: Zawsze, to znaczy zawsze w młodości. Bardzo ich kochałam i miałam do nich ogromne zaufanie.
AB: Co było potem?
MU: Potem Jarek długo nie dzwonił. Czekałam na telefon tygodniami. Wtajemniczyłam w całą sprawę moje dwie najlepsze przyjaciółki .Cierpiały razem ze mną, śledziły go na przerwach (liceum było w innym skrzydle tego samego budynku), wysłuchiwały cierpliwie, co na temat tej miłości wypisywałam w pamiętniku. W niedzielę chodziłyśmy pod jego okna, właściwie nie wiadomo po co (adres zdobyłam w gabinecie dentystycznym, gdzie były kartoteki wszystkich uczniów). Modliłam się o jeszcze jedno spotkanie i obiecywałam sobie, że wtedy na pewno się z nim pocałuję jak dorosła kobieta. Widziałam jak to robią aktorki w filmach i w lustrze przymierzałam się do tego dorosłego pocałunku.
Po czasie, który wydawał mi się wiecznością, zadzwonił. Znów kino. Tym razem nawet tytułu nie zapamiętałam. Wracamy na piechotę. Jarek nucił znany wtedy szlagier: ”Agatko słodka Agatko, tak rzadko mnie całujesz, to mój pech”. Znowu brama przed domem, śniegu brak, bo prawie wiosna. Romantycznie. Ja zakochana śmiertelnie. Nachylił się nade mną jak dorosły mężczyzna i jak dorosły mężczyzna chciał mnie pocałować. Mówiłam sobie: ”Jeżeli teraz stchórzysz, to on już nigdy w życiu nie spotka się z tobą!” Stchórzyłam. Nigdy w życiu nie umówił się ze mną. Bardzo długo cierpiałam z tego powodu.
AB: I naprawdę nigdy go pani nie spotkała?
MU: Spotykałam na swoje nieszczęście dosyć często, bo przecież uczyliśmy się w tym samym budynku. I śledziłam jego losy. Pamiętam, że kiedy zdawał maturę, to w gablocie szkolnej wywieszone były zdjęcia z rozdania świadectw maturalnych. Na jednym z nich, wcale nie na pierwszym planie, wypatrzyłam fragment jego profilu, w półmroku. Nikt oprócz mnie nie domyśliłby się chyba, że to on .Poczekałam na zmianę wystawy i kupiłam to zdjęcie od autora za cztery złote. To nie były dla mnie małe pieniądze. Chyba ze dwa lata trzymałam „profil w półmroku” w książce pod poduszką… A on prawie nie zwracał na mnie uwagi, czasem zdawkowo się uśmiechał. Pewnie miał już jakąś dziewczynę, która dorosła do całowania, ale ja na szczęście nigdy się o niej nie dowiedziałam. Dowiedziałam się natomiast, że Jarek studiuje medycynę , potem wiedziałam także , w którym szpitalu pracuje…
Po wielu, wielu latach spotkałam go przypadkiem na ulicy, w przejściu podziemnym. Szedł z kwiatami, na pewno od jakichś wdzięcznych pacjentów. Mimo że byłam już dorosłą i doświadczoną kobietą, zarumieniłam się od stóp do głów. Dostałam wszystkie te kwiaty…
Po raz drugi zakochałam się w Jean-Paul Belmondo. Bez wzajemności.
AB: A po raz trzeci?
MU: W moim rówieśniku, koledze szkolnym. Mieliśmy po szesnaście lat, chodziliśmy do dziesiątej klasy, on na francuski, a ja na łacinę.
AB: Co się pani w nim najbardziej podobało?
MU: To, że był bardzo podobny do Belmonda. I jakby trochę bardziej osiągalny. To była typowa szkolna miłość. Rozstawaliśmy się tylko na czas lekcji. Razem graliśmy w siatkówkę (zdobyliśmy mistrzostwo szkoły w tzw. mikstach!), tańczyliśmy na prywatkach i zabawach szkolnych (zdobyliśmy mistrzostwo szkoły w rock and rollu!) Byliśmy znaną parą w szkole i nauczyciele chyba nas bardzo lubili, bo pamiętam, że kiedy na studniówce pokłóciliśmy się i on tańczył z inną dziewczyną, a ja z innym chłopakiem i wydawało nam się, że „to już naprawdę koniec”- właśnie nauczyciele starali się nas pogodzić .
Uwielbialiśmy „Kabaret Starszych Panów” i Beatlesów. Co miesiąc powstawały wtedy nowe piosenki Przybory i Wasowskiego, Lennona i Mc.Cartneya; pierwsze piosenki Ewy Demarczyk i Koniecznego, Wojtka Młynarskiego i Agnieszki Osieckiej , piękne ballady Okudżawy. Te piosenki towarzyszyły naszemu życiu uczuciowemu.
Dosyć wcześnie zaczęliśmy ze sobą spać. Nie znaliśmy pojęcia grzechu, nasi rodzice byli ateistami, a nasze ciała bardzo już tego zaczęły się domagać.
AB: Powiedziała pani o tym rodzicom?
MU: Nie. Aż tak odważna nie byłam. Chodziliśmy przecież jeszcze do szkoły, wiedziałam, że to trochę za wcześnie, że przed nami najtrudniejsze lata nauki. Ale jakoś nie miałam o to pretensji do siebie, ani do mojego Belmonda, tylko do naszych niespokojnych ciał. Na szczęście uczyliśmy się dobrze, zdaliśmy maturę i egzaminy na studia. On – na elektronikę, a ja – na polonistykę.
Nagle zaczęło być tak, że te moje studia, nowi przyjaciele, a także zabawa w studencki kabaret (zaczęłam śpiewać, kiedy miałam 18 lat), że to wszystko zaczęło mnie bardzo oddalać od elektronicznego świata mojego szkolnego ukochanego. Łączyły nas już tylko noce. Był moją poduszką i kołdrą. Rozstanie było jednak nieuniknione. Bardzo je oboje przeżyliśmy.
Potem jeszcze kilka razy byłam zakochana. Prawie zawsze nieszczęśliwie. Ja kochałam się w kilku mężczyznach, kilku mężczyzn kochało się we mnie, ale najczęściej nie byli to ci sami mężczyźni .Stąd dramaty.
AB: I stąd tyle pięknych, ale smutnych piosenek w Pani wykonaniu?
MU: Na pewno. Na temat nieszczęśliwych miłości mogłabym napisać pracę doktorską.
AB: A tę szkolną miłość wspomina Pani czasami?
MU: Kilka razy próbowaliśmy do siebie wracać. Łudziliśmy się, że może nam się uda wspólne życie. Ale nie udało się. W niczym nie przypominaliśmy siebie sprzed lat. Byliśmy za bardzo poranieni przeszłością. Jednego tylko nie żałujemy oboje-tego, że podczas ostatniego nieudanego powrotu poczęliśmy bardzo udanego syna- Mateusza. Niedługo skończy 15 lat. Bardzo go kochamy.
Uff… ale mnie pan wyciągnął na zwierzenia…
AB: Pani tak ciekawie opowiada, że zamierzam słuchać dalej.
MU: Więcej nie opowiem. Umówiliśmy się przecież na opowieść o młodzieńczych miłościach. Aby szczerze opowiedzieć o tym, co działo się w latach późniejszych, musiałabym nabrać do tych spraw większego dystansu. Na razie go nie mam.
…A teraz całkiem spokojnie wypijemy sobie trzecią kawę…
P.S.
Pani Magda Umer niechętnie udziela wywiadów prasowych. Pomimo to dane mi było odbyć z nią dwie fascynujące rozmowy: o życiu, cierpieniu, przyjaźni, sztuce i o miłości. W druku zostało tylko tyle. Może aż… tyle.
Jako autorowi jest mi trochę żal. Jako człowiek, aż nadto rozumiem!
Andrzej Babaryko