JESTEŚMY TU NA CHWILĘ
Rozmawiała Alina Gutek
Mistrzyni nastrojów. Nikt nie potrafi ,tak jak ona, grać na czułych strunach naszej duszy. Ostatnią swoją płytę, wydaną osiem lat temu, zatytułowała „Wszystko skończone”. I oto niespodzianka – Magda Umer znów zaśpiewa. Tym razem dla najmłodszych, w ramach akcji „Przytul dziecko”.
– To znaczy, że jednak nie wszystko jeszcze skończone? Czy płytę „Śpiewanki – utulanki” można uznać za pani powrót do śpiewania?
– Nie, nie można tego uznać za powrót, ale za eksces. Zdecydowałam się na udział w tej akcji z jednego powodu – wydaje mi się, że jest Po Coś.
Jakiś czas temu zadzwoniono do mnie z prośbą, żebym powiedziała kilka słów o tym, jak ważne jest czytanie dzieciom książek. Dla mnie to był szok. Myślałam, że to jakieś nieporozumienie, że pani, która inicjowała akcję „Cała Polska czyta dzieciom” wyważa otwarte drzwi, bo przecież wszyscy rodzice czytają swoim dzieciom. A jeżeli nie rodzice, to czyta starszy brat albo babcia. Do głowy mi nie przyszło, że jest inaczej. Teraz widzę, że to ja nie miałam pojęcia, jak wygląda rzeczywistość. Tysiącom dzieci nie czyta się na dobranoc, nie przytula ich. A to są chwile, które dają dziecku poczucie bezpieczeństwa na długie lata i wpływają na całe jego życie.
– Śpiewanie nie liczy się już teraz dla pani tak, jak działanie na innych polach?
– I tak i nie. Ja w pewnym sensie od tego śpiewania nigdy nie uciekłam. Przestałam dawać recitale, nagrywać płyty, czyli robić to, co robiłam przez 25 lat, ale jednak nadal występuję w ważnych, potrzebnych koncertach – prowadzę je albo realizuję. Znikam, bywam rzadko, bo taki jest mój świadomy wybór. Mnie nie pasjonuje życie na scenie. O wiele bardziej pasjonuje mnie życie poza nią. Ale czasem trzeba zrobić coś ważnego i potrzebnego i zrezygnować ze swoich ulubionych form spędzania czasu.
– Kojarzy się pani bardzo ciepło i rodzinnie. A z drugiej strony – wszędzie pani podkreśla swoją potrzebę samotności. Czy nie ma w tym sprzeczności?
– Nie, nie ma żadnej. Samotność jest mi potrzebna jak powietrze ,ale ona nie ma nic wspólnego z osamotnieniem. Gdy, na przykład, czytam książkę w swoim pokoju na strychu, to, owszem, jestem w kompletnej ciszy i teoretycznie sama, ale także – wśród niezwykłych bohaterów, ciekawych wydarzeń, przemyśleń, zwierzeń… Natomiast taka nieustanna, codzienna obecność bliskich nie jest mi potrzebna. Potrzebne mi jest co innego – świadomość, że są, że słyszę ich głosy i że na każde zawołanie mogę zejść z góry i pobyć z nimi chwilę .I to jest to, co tygrysy lubią najbardziej…
– Ma pani w domu swój i tylko swój kawałek podłogi?
– Każdy z domowników ma takie miejsce. Moje mieści się na strychu, liczy 70 metrów kwadratowych. Tam odpoczywam i tam mam dwa stanowiska pracy. Ostatnio przybyło mi trzecie, w łazience, na szczęście obszernej, gdzie mam zainstalowany komputer.
– W łazience?
– Bo tam jest najcieplej i najsłoneczniej, a ja lubię ciepło i słońce. Można powiedzieć, że większość czasu spędzam teraz w łazience.
– A czy umiałaby pani odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ucieka od ludzi?
– Mnie to męczy. Taką już mam dziwną strukturę wewnętrzną.
– Ważniejsza jest jakość kontaktu, niż czas, jaki się ze sobą spędza?
– Ja potrafię być z kimś bardzo intensywnie, ale przez pół godziny. Kiedy tak obserwuję ludzi, jak połowę życia spędzają na gadaniu z innymi ludźmi, to nie mogę się temu nadziwić. Wydaje mi się, że to jest takie niepotrzebne marnowanie czasu , strzępienie języka, rzucanie słów na wiatr, zaśmiecanie tymi słowami całego świata. Ale też może trochę im zazdroszczę – że potrafią się przebywaniem ze sobą tak cieszyć i że to im wystarcza…
– A co na to pani trzej mężczyźni?
– Oni wiedzą, że jestem takim dziwakiem. No ,może Franek wie to od niedawna, bo dopiero od niedawna jest prawie dorosły. Moja osobność tylko w niewielkim stopniu dotyczy synów. Kiedy byli mali, poświęcałam im trzy czwarte czasu. Byłam z nimi wtedy bardzo blisko i szalenie intensywnie. I nie miało to nic z poświęcania się „dla dobra sprawy”. Nie doświadczyłam w życiu przyjemniejszego rodzaju twórczości, niż kształtowanie i obserwowanie rozwoju swojego dziecka. Nie tylko zresztą swojego, bo bardzo lubiłam być też z moją córką chrzestną, Weroniką Olbrychską, albo z dziećmi Krysi Jandy na wakacjach. Ja po prostu lubię dzieci i ciekawych młodych ludzi. Lubię ich słuchać i obserwować. Dużo bardziej wolę ich świat niż dorosłych, bo świat dzieci jest nie udawany. I mam wrażenie, że ta sympatia jest wzajemna.
– Mówi pani swoim dzieciom, jak żyć, w jakiego Boga wierzyć?
– Nie jest najważniejsze to, co się dzieciom mówi, ale to, jakim się jest człowiekiem, to znaczy jaki się daje przykład.
– Nie zapomnę, jak kilka lat temu, kiedy przeprowadzałam z panią wywiad, mały Franek, przez nikogo nie ponaglany, wsiadł na rower i pojechał do kościoła.
– Z Frankiem stało się to, co ze starszym – Mateuszem. Kiedy był mały, nie wychodził z kościoła. I któregoś dnia, tak ni z gruszki, ni z pietruszki, przestało być mu to potrzebne.
– I jak pani na to zareagowała?
– Uważam, że nie mam prawa zmuszać synów do kontaktu z Bogiem, bo wtedy nigdy już nie będą próbowali Go odnaleźć. Życie bez Boga jest ciężkie. Oni sami muszą za Nim zatęsknić, albo wybrać sobie nietypowe, czyli niereligijne, relacje z Bogiem, na przykład takie, jakie ja mam. Moja rola polega właściwie tylko na tym, aby pilnować, żeby byli dobrymi, porządnymi , szlachetnymi ludźmi i szanować ich wybory.
– W psychologii takie nieautorytarne metody wychowania nazwano „podążaniem za dzieckiem”. Wybrała je pani świadomie, a potem konsekwentnie realizowała?
– Nie. Widzi pani, podążałam za dziećmi nawet nie wiedząc, że jest taka metoda. Kierowałam się intuicją. Jedyną książkę o dzieciach jaką przeczytałam (ale za to kilkadziesiąt razy!), był poradnik Spocka pt: ”Twoje dziecko”. Starszego syna chowałam według zaleceń lekarzy i karmiłam, tak jak kazano, co dwie i pół godziny godziny. Franek był większym szczęściarzem – dawałam mu jeść, wtedy, kiedy był głodny. Całkowicie zdałam się na biologię i intuicję. Wyrośli na świetnych facetów. Mateusz skończył geologię na Uniwersytecie Warszawskim, potem zaczął studiować lingwistykę stosowaną. Z Internetu dowiedział się o możliwości studiowania w Nowej Zelandii. A ponieważ jego marzeniem było poznać ten kraj, natychmiast tam napisał i … otrzymał zgodę! Dla naszego pokolenia szczytem możliwości był wyjazd do Bułgarii ,czy Jugosławii. A dla nich świat stoi otworem .Niebywała zmiana.
– Wielu rodziców nie może pogodzić się z dorosłością dzieci, co ma nawet swoją psychologiczną nazwę „syndromu opuszczonego gniazda”? Pani mówi o tym tak spokojnie, choć dzieli was tysiące kilometrów.
– Mateusz sam o wszystkim zadecydował. Myślę, że to będzie ważne doświadczenie w jego życiu. Ma niezwykłe zdolności językowe, lubi poznawać ludzi i inną kulturę. Ale to nie jest tak, że przez ten wyjazd straciliśmy ze sobą kontakt. Myślę nawet, że teraz częściej się ze sobą porozumiewamy, niż kiedy był w Polsce. Codziennie piszemy do siebie e-maile, a niedługo wyjeżdżam do niego na długo. Nie mogę się już doczekać, choć przeraża mnie kilkudziesięciogodzinny lot samolotem.
– Jako matka nigdy nie przeżyła pani trudnych momentów?
– Ależ oczywiście, że przeżyłam. Kiedy Mateusz był w średniej szkole, któregoś dnia oświadczył, że wyprowadza się z domu. Wprawdzie do swojego ojca, ale dla mnie to była tragedia. Pamiętam wywiadówki, na których nauczyciele mówili mi o kimś, kogo nie znałam. Na szczęście nigdy nie wpadł w jakieś podejrzane towarzystwo, nie miał problemów narkotykowo – alkoholowych, ale i tak ledwo to wszystko przeżyłam. A potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych robić amerykańską maturę. Kiedy stamtąd wrócił, to już tak naprawdę, ciałem i duchem.
– A Franek? Właśnie wkracza w wiek buntu…
– Odpukać… Myślę, że zarówno z nim, jak i z Mateuszem obeszło się bez większych problemów dlatego, że oni zawsze mieli sportowe pasje. Mateusz, zapalony narciarz, był instruktorem narciarstwa, grał w koszykówkę. Franek nurkuje, chodzi po jaskiniach, jeździ na nartach. Myślę, że nawet, jak gdzieś zdarzy im się wypić piwo, to zaraz zasną, bo się do takiego życia nie nadają. A może chowają przede mną mroczne strony swojej duszy?
– Jest pani matką – kumplem?
– Z jednej strony tak, bo o wszystkim mogą ze mną porozmawiać. Ale nigdy ich do tego nie zmuszam. Ponieważ sama mam duże poczucie wolności i osobności i nie lubię, gdy ktoś to narusza- sama też nie chcę mieszać się w ich sprawy. Bardzo mi zależy, żeby czuli się bezpiecznie – żeby wiedzieli, że jestem, że ugotuję ich ukochaną zupę , pogadam, pójdę z nimi do kina, pogram w skrabble… ale problemów z dziewczyną albo z panem od fizyki to już za nich nie rozwiążę. Sami muszą sobie z tym poradzić.
– O co tak naprawdę w wychowaniu warto się „bić”? O to, żeby dziecko miało poczucie własnej wartości?
– Myślę, że moje dzieci czują się ważne, ale jednocześnie nigdy nie były wychowywane w poczuciu, że cały świat się wokół nich kręci i że my oprócz nich nic nie mamy na głowie. Mądre dzieci nie znoszą, gdy nieustannie stawia się je w centrum uwagi. Takie podejście obraca się zresztą przeciwko wszystkim – i przeciwko dzieciom i rodzicom. Choć zabrzmi to jak banał, myślę, że nie ma nic bardziej trafnego od stwierdzenia: najlepiej wychowuje się poprzez własny przykład.
– Powiedziała pani kiedyś, że nie wyobraża sobie domu bez zupy? Co takiego niezwykłego jest w zupie?
– To, że w ogóle jest, że stoi sobie w garnku ciepła i pachnąca. Franek jadłby całe życie pomidorową, a tylko z miłości do ojca zgadza się na inną. (Najchętniej żurek, który zajmuje drugie miejsce w rankingu jego ukochanych zup.)
Jeżeli któregoś dnia nie ma w naszym domu zupy, to dla wszystkich znaczy, że jestem ciężko chora , że coś się tego dnia stało i że to nie jest normalne. Czasami, kiedy jestem zajęta, gotuję, oczywiście, na dwa dni, ale ten ciepły garnek być musi. Wszyscy żyjemy dość intensywnie i na co dzień nie siadamy do obiadu o tej samej porze. Ale każdy wie, że po przyjściu do domu czeka na niego garnek z zupą. To jest ważne psychologicznie – bo oni czują, że ktoś o nich pomyślał.
– Bez czego jeszcze nie wyobraża sobie pani domu?
– Bez stu tysięcy niepotrzebnych rzeczy. Jestem niewolnicą przedmiotów. Te kanapy, na których siedzimy, powinny dawno być wyrzucone. Ale one są z nami tak bardzo związane, tyle z nami przeżyły – i dzieci na nich rosły i psy – że nie wyobrażam sobie, aby je tak, ot sobie, wymienić na bardziej eleganckie. Znikną stąd, jak już się zupełnie rozpadną. Przeżyłam dawno temu coś niesamowitego – pożar domu na działce nad Zalewem Zegrzyńskim, gdzie przechowywałam całą masę książek, zeszytów, pamiętników, listów, koszyków wiklinowych wyplecionych przez tatę… To w ogóle jest nie do opisania, co się czuje patrząc, jak tyle najważniejszych na świecie rzeczy przestaje nagle istnieć. Po tym doświadczeniu nabrałam kompletnie innego stosunku do wszystkiego, co posiadam. Mam poczucie, że wszystko jest nam dane na chwilę, że my sami też jesteśmy na chwilę. W związku z tym trzeba tę chwilę jak najintensywniej wykorzystać.
– Zaszczepiła pani ten życiowy maksymalizm synom?
– Niestety tak. Mówię „niestety”, bo robią tak przerażające rzeczy, że umieram ze strachu. Mateusz skakał na banji, ze spadochronem, Franek chodzi po jaskiniach (robi drugi stopień uprawnień speleologicznych), nurkuje (tę pasję odziedziczył po ojcu). Oni oczywiście namawiają mnie, żebym, na przykład z nimi nurkowała. Kupują mi maski, rurki, płetwy, robią zdjęcia, ale na zdjęciach się kończy. Mam jakiś atawistyczny lęk przed wodą i zamknięciem. Kiedyś próbowali mnie mimo to ciągnąć ze sobą. Jechałam i cały czas się o nich bałam. A poza tym – te mokre kombinezony wiszące na tarasie, te rozmowy o rybach, jeżowcach i wrakach – to kompletnie obcy mi świat. Dlatego od pewnego czasu odpoczywamy osobno – oni wyjeżdżają do Chorwacji, a ja do Toskanii, gdzie jeżdżę na rowerze po lesie piniowym, oglądam olśniewające miasta i miasteczka, chodzę kilometrami po plaży z nogami w ciepłej wodzie, wyleguję się w ciepłych źródłach, czytam, czytam, czytam, nie gotuję nikomu zupy i… jestem szczęśliwa.
– Nie boi się pani, że taka duża dawka „osobności” w rodzinie może doprowadzić do rozejścia się waszych dróg?
– Przeciwnie. Do rozejścia się naszych dróg dużo szybciej może doprowadzić zmuszanie się do bycia razem bez przerwy… Każdy z nas ma jedno życie. Nie mam prawa niczego zabraniać synom, bo widzę, że są szczęśliwi. Oni też mnie do niczego nie zmuszają.
– A mąż? Stara się czasem postawić na swoim?
– Nie wyobrażam sobie, żeby mój mąż mógł, na przykład, zabronić mi gdzieś pójść. On dokładnie wie, że nie można mi założyć nie tylko kagańca, ale nawet smyczy. Jest takie powiedzenie: Kiedy pies biegnie za nami bez smyczy, to wiadomo, że biegnie z miłości. Ale to znaczy, że ja też nie mogę ograniczać męża. Dając mu absolutną wolność, sama ją od niego otrzymuję. Żeby jednak sobie na taką wzajemną wolność pozwolić, trzeba mieć do siebie ogromne zaufanie.
– Jaki jest mężczyzna, któremu pani tak ufa? Podobny do pani?
– Nie, kompletnie inny. Ja jestem cicha, on głośny. Ja lubię samotność, on uwielbia spędzać czas z ludźmi i jest duszą towarzystwa. Ja wszędzie mam bałagan, on każe mi robić porządki. Jest pod tym względem tyranem i despotą. Ale gdyby nie on, to ja bym nigdy w życiu nie pościeliła łóżka. Optymista do setnej potęgi. Nawet, kiedy ma problem, kiedy mu coś nie idzie, wystarczy, że się prześpi i już inaczej patrzy na świat. Ma to po swojej mamie – przeszła cztery zawały serca, trzy razy miała raka i wszystko to przezwyciężyła. Była nieprawdopodobnie witalną, pogodną, silną osobą. Jeszcze w dniu śmierci wieszała sama czyste firanki w oknie! On to ma w genach.
– A co pani zawdzięcza swoim rodzicom?
– Moi rodzice byli zrozpaczonymi, nieszczęśliwymi ludźmi i ja pewnie po nich mam ten smutek w każdej swojej komórce. Staram się jednak mu nie poddawać. I sama sobie imponuję tym wieloletnim już zmaganiem…
– Miała pani smutne dzieciństwo?
– Mama obraziła się kiedyś, gdy usłyszała, jak moja przyjaciółka powiedziała w filmie telewizyjnym o mnie, że byłam dzieckiem z kluczem na szyi. Przyjaciółka powiedziała to metaforycznie. Bo rzeczywiście byłam dzieckiem żłobka, przedszkola, świetlicy, podwórka. Rodzice pracowali i ja ich, broń Boże, nie winię, takie były czasy. Pracowali, żebyśmy mieli co do garnka włożyć. Wychowywali troje dzieci, w tym bardzo ciężko chorego mojego młodszego brata, który przeszedł piekło na ziemi, a my wszyscy razem z nim. Cierpiał na postępujący zanik mięśni. Zmarł, gdy miał 14 lat.
– Musiała pani szybko wydorośleć?
Musiałam być dzielna – nauczyłam się sama robić placki kartoflane, sprzątać. Ale nie to było dla mnie najtrudniejsze. Najciężej było znosić straszliwe cierpienie brata, szczególnie w nocy, kiedy nie mógł się o własnych siłach przewrócić na drugi bok… Mówiąc szczerze, tego nie da się opisać. Bardzo szybko stałam się odpowiedzialna i ponad wiek dojrzała. Ale wiedziałam też, że rodzice mają wyrzuty sumienia, bo nie stworzyli mi takiego radosnego dzieciństwa, jakie miały inne dzieci. Mój dom był domem tragicznym. Z drugiej jednak strony – przez całe życie towarzyszyło mi poczucie, że jestem kochana i najważniejsza na świecie. Tata czytał mi bajki na dobranoc, śpiewał, grał na fortepianie. Czułam się kochana przez braci i ja bardzo ich kochałam.
– A pani relacje z mamą?
– Można je określić jako skomplikowane. Mama urodziła mnie w wieku 19 lat, w klasie maturalnej, więc trochę przeze mnie nie udało jej się spełnić żadnego ze swoich marzeń, wykształcić…
– Mówi się, że dzieciństwo determinuje całe nasze życie.
– Pewnie tak. Ale ja nie jestem wesołym człowiekiem nie tylko dlatego, że przeżyłam straszne rzeczy w dzieciństwie. Myślę, że nie można tryskać radością żyjąc w dzisiejszym PRZERAŻAJĄCYM świecie ,pełnym krwi, nędzy, fanatycznych wojen, śmierci, zaniku wartości, wrażliwości . Co z tego, że ja sama teoretycznie żyję w raju. Przed domem mam brzozowy las i ciszę, z okien widzę niebo, las na horyzoncie, albo frunącego bażanta… Ale wystarczy włączyć telewizor czy posłuchać radia.
– Co robić, żeby nie zwariować? Co pani robi?
– Najczęściej nie włączam telewizora, rzadko słucham radia, szczególnie teraz, kiedy ciągle noszę żałobę po starej „trójce”…Słucham jazzu, muzyki poważnej…A parę lat temu, kiedy przechodziłam chyba najcięższą depresję, joga uratowała mi życie. Przeczytałam gdzieś, że w naszym organizmie jest 16 tysięcy kilometrów połączeń nerwowych. Nie ma sensu palić, pić, narkotyzować się. Ratunkiem mogą być ćwiczenia. Ale oczywiście nie dla wszystkich, większość to wręcz wyśmiewa…ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
– Raz na zawsze zamknęła pani na klucz szufladę z napisem „Moje piosenki”? Nic już do niej nowego pani nie dorzuci?
– Trudno byłoby mi dziś znaleźć coś równie pięknego i ważnego, niż piosenki, które już zaśpiewałam. Poza tym ja ich nie szukam, bo uważam, że powinni śpiewać młodsi. Mam jednak uczucie, że nie siedzę bezczynnie. Przygotowuję spektakle teatralne i czasami jednak śpiewam swoje stare piosenki. W czasie ostatnich wakacji zaproponowano mi koncert na Mazurach, w leśniczówce Pranie. Niebywałe miejsce! Byłam przekonana, że przyjdzie 12 znerwicowanych nauczycielek.(tak o mojej publiczności mówi od lat , z kochającą złośliwością mój mąż). A przyszło tyle ludzi, ile przychodzi na koncert rockowy. W związku z tym odważyłam się wystąpić po raz kolejny. I znów było pełno ludzi.. Widocznie w dzisiejszych czasach potwornej komercjalizacji radia, telewizji i kultury w ogóle, właśnie coś takiego jest ludziom potrzebne. Mówiąc patetycznie: naszą misją jest ocalenie innej literatury, innej muzyki. Bo zalewa nas coś przerażającego. Dlatego pewnie jeszcze nie raz spotkam się z publicznością-tą „wrażliwą inaczej”, którą najbardziej lubię.