WSZYSCY ŚPIEWAJĄ LEPIEJ ODE MNIE
Rozmawiała: Donata Subbotko
Źródło: Gazeta Wyborcza, wrzesień 2009
Połowę życia jestem w nastroju „nieprzysiadalnym”. Ale trafiają się jeszcze takie dni, kiedy jestem „doludkiem”. Lubię te dni. Bo lubię lubić ludzi. Rozmowa z Magdą Umer
Właśnie ukazał się album „Magda Umer”, na który składa się książka wraz z trzema płytami DVD i jedną CD(wydawcą jest Agora). Płyty DVD to dwa koncerty: „Magda Umer w warszawskiej Polonii” (zorganizowany w 2009 r. z okazji 40-lecia jej pracy artystycznej) i „Mężczyźni Jej życia” (zarejestrowany w radiowej Trójce w 1995 r.) oraz film dokumentalny o piosenkarce „Magda” w reż. Grażyny Pieczuro (zrealizowany 1993 r.). Na CD znalazło się nagranie recitalu Magdy Umer z wspomnianego koncertu w Polonii, gdzie Umer zaśpiewała swoje największe przeboje, m.in. „Jeśli myślisz”, „Już szumią kasztany”, „O niebieskim, pachnącym groszku”, „Oczy tej małej”, „Jeszcze w zielone gramy”, „Koncert jesienny na dwa świerszcze”. Z kolei dokument „Magda” to filmowy, przeplatany archiwalnymi nagraniami portret Umer, z którego dowiadujemy się nieznanych szczegółów z życia artystki, widzianej oczyma jej przyjaciół, m.in. Jeremiego Przybory, Agnieszki Osieckiej, Krystyny Jandy czy Magdy Czapińskiej. W recitalu „Mężczyźni Jej życia” Umer występuje z panami, których podziwia i którzy wpłynęli na jej twórczość, na scenie pojawiają się m.in. Marek Grechuta, Wojciech Młynarski, Wojciech Mann, Andrzej Poniedzielski, Wiesław Michnikowski, Maciej Zembaty, Jacek Kleyff, Grzegorz Turnau i Zbigniew Zamachowski. Umer nie tylko o nich opowiada i z nimi śpiewa, ale po kolei dwudziestu mężczyznom wyznaje miłość.
Donata Subbotko: Daleko pani do feminizmu?
Magda Umer: Daleko. Chociaż nie wiem, czy do końca rozumiem, co to jest feminizm. Wydaje mi się, że kobiety bez mężczyzn, zbyt długo nieszczęśliwe w miłości, stają się zgorzkniałe i stają się feministkami. Mężczyzn obwiniają za całe zło świata. Ja zawsze mówię, że mężczyźni to moja ulubiona płeć. Tylko razem współistniejąc, jesteśmy interesujący. Kompletni.
Jest pani chyba jedyną polską piosenkarką, która twierdzi, że nie lubi śpiewać.
– Czasem lubię, ale tak prywatnie, dla znajomych. Trudno mi było się przełamać, zresztą mam to do dzisiaj – stoję na scenie i w połowie recitalu wpadam w panikę, bo uzmysławiam sobie, że na sali jest tylu ludzi, których w ogóle nie znam, a ja taka jakaś kompletnie obnażona.
Nieśmiałość?
– Nie wiem. Wydaje mi się, że jestem osobą odważną, ale czasem przed występem ogarnia mnie paniczny lęk. Nie przepadam za pobytem na scenie – z taką przypadłością trudno uprawiać ten zawód.
Wydaje się pani osobą otwartą.
– I bywam taka. Lubię ludzi, ale tak trochę z daleka. Chyba jestem odludkiem. Na szczęście trafiają się jeszcze takie dni, kiedy się do nich garnę – wtedy nazywam siebie „doludkiem”. Lubię te dni. Bo lubię lubić ludzi.
Marcin Świetlicki napisał w wierszu: „Jestem dziś w nastroju nieprzysiadalnym”. Ja w nastroju „nieprzysiadalnym” jestem połowę życia. Kiedyś mnie to męczyło, ale teraz już wytłumaczono mi, że nie jest to moją winą ani zaletą, tylko cechą osobistą.
Czego się pani boi?
– Nie wiem. Chyba wszystkiego. Z takim lękiem trudno jest walczyć. Sam się zjawia i zanika. Na szczęście są całe miesiące, kiedy jest dobrze i wtedy się normalnie żyje i pracuje. Jest taka piosenka Wojtka Młynarskiego „Mam złe lata i dobre dni”. To także trochę i o mnie. Chociaż bywało tak, że miałam tylko złe dni, a dobre lata. Szczególnie ostatnio. Jest lepiej.
Czy te lęki bywają inspiracją do tego, co pani robi?
– Na pewno. Z tych słabości prywatnych bierze się coś w rodzaju mojej cichej siły na scenie. Kiedy śpiewam „Jeszcze w zielone gramy”, to pocieszam i ludzi, i siebie. To mi pomaga.
Teraz jest okropny czas, nie mogę wytrzymać tego braku światła. Chciałabym raz spróbować wyjechać na pół roku – od listopada do kwietnia – do ciepłego kraju i zobaczyć, czy to nie minie.
Gdzie byłoby najlepiej żyć?
– Najlepiej jednak w Polsce, tylko żeby tu było 30 stopni ciepła i świeciło słońce. Cudownie jest w Indiach, Toskanii, Nowej Zelandii Mój syn Franek był w zeszłym roku na wyprawie dookoła świata i mówi, że gdyby musiał gdzieś wyjechać na stałe, to do Argentyny. Więc może tam mnie jeszcze zaniesie, żeby to sprawdzić.
A tymczasem gdzie znajduje pani ratunek?
– W kontakcie z przyrodą i sztuką. Pan Jerzy Wasowski powiedział kiedyś, że sztuka to jest to wszystko, bez czego można żyć – tylko że wtedy, moim zdaniem, życie nie ma większego sensu. Mój mąż mówi często, że sztuka to jest coś sztucznego – czym pomaga mi zachowywać dystans.
Mnie sztuka zawsze ratowała – nie tylko w sensie uprawiania tego zawodu, ale i słuchania, oglądania i przeżywania tego, co zrobili inni.
Co się pani teraz podoba?
– Muzyka Jana Sebastiana Bacha grana przez Ivo Pogorelicia. I dobre książki. I dobre filmy. Myślę, że jesteśmy światową potęgą w dziedzinie poezji – mamy Szymborską, Hartwig, Zagajewskiego, Różewicza. I wśród aktorów także mamy mistrzów świata.
Ostatnio jestem tak zajęta, że nie oglądam telewizji. Czasem, gdy na chwilę włączę ją w pokoju hotelowym, ogarnia mnie smutek. Smutne jest to, że powstają takie seriale, w których dobrzy aktorzy muszą gorzej grać, nieźli reżyserzy muszą głupiej reżyserować, operatorzy banalniej filmować tylko dlatego, aby wtopić się w formaty. Obniżamy poprzeczkę, zabijamy dobry gust. Są ludzie, którzy tłumaczą, że rozrywka ma służyć temu, żeby zapomnieć, a sztuka – żeby zapamiętać. O czym zapomnieć?!
Kiedyś sporo robiła pani w telewizji publicznej.
– Ale mnie wyrzucili. Pewien pan powiedział, że jestem źródłem pesymistycznego antysocjalizmu.
Trudno się z tym nie zgodzić.
– To było kiedyś. A dzisiaj też nie mogę tam nic robić. Ale nie narzekam. To, co robię, staje się coraz bardziej offowe. Okazuje się, że młodzi ludzie tego szukają. Może dlatego, że nie mają takich odpowiedników wśród rówieśników, bo młodym nie daje się szansy bycia sobą. Młody, zdolny artysta nie może właściwie być tym, kim jest czy kim chce zostać – tylko stać się tym, na kogo jest zapotrzebowanie.
Odchodzi pewna epoka? Pani jest, jak sama mówi, z pokolenia JP1, czyli Jeremiego Przybory, a teraz mamy pokolenie ślizgające się na łyżwach.
– Nadeszła epoka tańczenia na kruchym lodzie. Uważam, że resztkami sił ratujący honor kanał TVP Kultura powinien być dostępny w każdym domu – jako jeden z głównych. Ludzie zobaczyliby, że tam ktoś mówi innym językiem, obejrzeliby dobry film, posłuchali lepszej muzyki.
Kiedyś powstawały w telewizji rzeczy słabe technicznie, ale to, co się pokazywało, było niezwykłe. A teraz jest odwrotnie. Dla mnie to zagłada kultury. Czasem mam wrażenie, że komuś chodzi o to, żeby ten naród przestał myśleć.
Komu?
– No właśnie! Strasznie bym chciała tego kogoś zobaczyć. Tego, który mówi: No przecież muszę dać rozrywkę zmęczonym robotnikom po pracy, oni tego łakną. Błędne koło.
Chodzi pani na wybory?
– Tak, bo mąż i synowie Franek i Mateusz mówią, że to obywatelski obowiązek. Ale robię to niechętnie. Nie mogę słuchać tego, w jaki sposób kłócą się politycy i jaką polszczyzną się posługują. To nie na moje nerwy.
A coś panią bawi?
– Coraz mniej rzeczy. Mam wysoko ustawioną poprzeczkę. Miałam dziewięć lat, gdy po raz pierwszy zobaczyłam w telewizji Jeremiego Przyborę i Kabaret Starszych Panów, skończył się, gdy miałam 17 lat. To ukształtowało mój gust.
Kogo brakuje pani najbardziej z tych, których nie ma?
– Jeremiego i Agnieszki.
Na szczęście zostawili tyle wspaniałych rzeczy. Właśnie skończyłam nagrywać w studiu na audiobooka „Rozmowy w tańcu” Osieckiej.
– Nagram także „Przymknięte oko opaczności” Przybory. Gdy czytam, co napisali, przypominam sobie tamte lata, słyszę Ich głosy, intonację i jak gdyby znowu z nimi jestem.
Przybora mówił, że nigdy nie organizowała sobie pani kariery. Dobrze się to wszystko potoczyło?
– Dużo lepiej niż mogłam zamarzyć. Teraz dziewczynki od najmłodszych lat uczą się grać, znają nuty, ćwiczą głos, kończą szkoły muzyczne albo teatralne. Ja nie mam pojęcia o sposobach wydobywania głosu, nigdy niczego się nie uczyłam. Chyba wszyscy piosenkarze i piosenkarki śpiewają lepiej ode mnie, w sensie technicznym. I to, że ludzie chcą słuchać tego, co mam im do zanucenia, bo nawet nie zaśpiewania, jest czymś niezwykłym. Może dlatego, że ja zawsze myślę o tym, co chcę tymi piosenkami opowiedzieć, a nie, w jaki sposób? I może dlatego, że wiem o tym, że te piosenki są ważniejsze ode mnie?